Bob miał jednak pecha – po tym,
jak nie udało mi się przebrnąć przez opowieść o bibliotecznym (również rudym)
kocie Deweyu (porzuciłam lekturę w połowie, bo uznałam, że jest nudna), miałam
poważne wątpliwości, czy chcę zainwestować ciężko zarobione pieniądze akurat w
tę książkę. W bibliotece wszystkie egzemplarze były wypożyczone, więc
„Street cat named Bob” dostał etykietkę „może kiedyś” i popadł w zapomnienie.
Aż do momentu, kiedy pewnego
dnia, przechadzając się uliczkami Covent Garden z odwiedzającą nas w Londynie
Olą, zauważyłyśmy długą kolejkę stojącą przed księgarnią. Zajrzałyśmy do
środka. Pierwsze, co tam zobaczyłam, to miska i butelka z mlekiem dla kotów.
Obok leżało kilka książek, których okładkę znałam z plakatów w metrze. A w
księgarni był on – Bob!
Bob był dostojnym i pięknym
kocurem. Zdziwiło mnie, że leżał w fotelu, nie zwracając w ogóle
uwagi na to, że wnętrze księgarni było zatłoczone, wszyscy robili mu zdjęcia, a
niektórzy nawet go głaskali. Wyobraziłam sobie Grzankę skaczącą po półkach z książkami ;)
Rudzielec przyjmował wszystko ze stoickim spokojem, podczas gdy jego właściciel podpisywał kolejne egzemplarze książki.
Rudzielec przyjmował wszystko ze stoickim spokojem, podczas gdy jego właściciel podpisywał kolejne egzemplarze książki.
Czas nas niestety naglił, więc
wtedy również nie kupiłam książki (ani tym bardziej nie dopchałam się po
autograf). Nie musiałam jednak długo czekać, żeby dostać ją w prezencie od
Adama. A dzisiaj skończyłam ją czytać. Skończyłam – to znaczy, że była lepsza od
opowieści o kocie Deweyu ;)
„Street cat named Bob” to opowieść
o tym, jak dwie zagubione istoty – kot i człowiek – spotykają się, nawiązują
więź i zmieniają nawzajem swoje życia. James to samotny, wychodzący z nałogu
muzyk. Na jego drodze pojawia się pewnego dnia pogryziony, wychudzony, zapchlony
kot. Pojawia się i nie chce zniknąć. Potrzebuje pomocy i kogoś, kto się nim
zaopiekuje. Na początku niechętnie, James zabiera go do siebie i leczy. Po
pewnym czasie jednak okazuje się, że może właściwie to kot bardziej pomaga
jemu, niż on kotu.
Wniosek jest prosty i mało
odkrywczy – jeśli kiedyś zobaczycie na swojej drodze zwierzaka w potrzebie,
zaopiekujcie się nim. Całkiem prawdopodobne, że odmieniając jego los, zmienicie
na lepsze również coś we własnym życiu.
Mogę to samo powiedzieć o moich dwóch kociakach ... uratowaliśmy siebie nawzajem.
OdpowiedzUsuńKsiążek niestety nie potrafię pisać :-)))
Ciekawe czy jest polskie wydanie ......
Kocurrrro przepiękny :-))))
Świetnie wygląda w szaliku .... muszę swoim zrobić na zimowy balkonik :- )))
UsuńZłapałam się na tym, że niecierpliwie czekam na wieści z Londynu. ;) Dziś przy kubku kawy przeczytałam wpis i pomimo braku wzmianki o Grzance uważam, że mój dzień rozpoczął się dobrze ;) Za Twoją rekomendacją przeczytam książkę o Bobie, jak tylko przetłumaczą ją na język polski - niestety mój angielski jest tak kulawy, że szkoda by było...
OdpowiedzUsuńA fotki, jak zresztą zwykle, wspaniałe :)
Wzruszająca historia :-)
OdpowiedzUsuńZnam z mediów ...
Od zwierząt można się wiele nauczyć ,wystarczy się w nie wsłuchać ...
Książki nie czytałam ,ale jak będzie przetłumaczona to nie omieszkam ;)
Cudny jest w tym szaliku :))
Polecam Odyseja kota imieniem Homer - o ślepym kocurku. Jest przetłumaczona na polski. Świetna książka ^^
OdpowiedzUsuń