To był dla mnie ciężki dzień. A dla Grzanki chyba jeszcze cięższy. Zaczęło się już rano, kiedy Grzanka zrozumiała, że dzisiaj nie dostanie śniadania. Biedna kicia nie wiedziała, co takiego się stało. Mruczała, łasiła się do wszystkich domowników, patrzyła na nas błagalnym wzrokiem, kiedy jedliśmy nasze śniadanie. I nic nie dostała. Ani kawałeczka. To musiało wzbudzić jej podejrzenia.
Później założyłam jej szelki i zapakowałam ją do transporterka. Wtedy dla Grzanki stało się jasne, że coś tu nie gra. Przecież zwykle po śniadaniu my wychodzimy do pracy (albo zajmujemy się innymi ludzkimi sprawami), a ona idzie spać. Dzisiaj było jednak inaczej - zamknięta w transporterku przemierzyła tą samą drogę, co wczoraj. Drogę do weterynarza. Ku jej wielkiej rozpaczy (i mojej też) musiałam ją tam zostawić - głodną i przestraszoną.
Wróciłam do domu. W drzwiach nie powitała mnie Grzanka. Jasne, przecież sama ją zostawiłam w przychodni. A jednak mnie to zdziwiło...
Żeby się nie stresować, zajęłam się sprzątaniem. Wykorzystałam nieobecność Grzanki i zrobiłam to, czego nie lubię robić przy niej, żeby jej nie stresować - odkurzanie, pranie, no i wietrzenie. Czas mijał wolno. Podczas, gdy ja starałam się skupić na czytaniu książki (tym razem o psie), ona pod narkozą miała robione prześwietlenie klatki piersiowej. W końcu zadzwonił telefon. To nie wet. Zadzwonił drugi raz. Nieznany numer. Tym razem wet! Z Grzanką wszystko OK, budzi się z narkozy. Szybko ubrałam buty i poszłam po nią. Teraz jesteśmy już w domu. Grzance jeszcze trochę plączą się łapki, więc siedzę z nią na podłodze naszej sypialni i pilnuję, żeby nie skakała.
Ze zdjęć wynika, że nasza kicia ma astmę. Niewiadomo, co spowodowało nasilenie - stres związany z przeprowadzką, zakurzone dywany w naszym mieszkaniu, zanieczyszczone londyńskie powietrze czy jeszcze coś innego. W każdym razie za tydzień zaczynamy kurację sterydową...